Spełnić marzenie - Matterhorn - Mt. Cervino 4478m !!
Wspinaczka - Trawers Matterhorn (mt Cervino)
Dwa dni wcześniej ..
Kemping, tzw. Dzień restu, przeglądamy sprzęt, ładujemy baterie, odpoczywamy, pierzemy, suszymy, jemy i pijemy do przesytu :) A w tle już widać ją.. Monte Cervinio, bardziej znana jako Matterhorn. Prognozy znów świetne, ale tylko na dwa dni. Potem załamanie, deszcz i burza. Nie możemy popełnić najmniejszego błędu, wtedy.. uda się!
Droga włoska – Lion Ridge.
Pierwszego dnia, celem jest dotarcie do schroniska Carrel. Drogę znamy doskonale, gdyż byliśmy tu już nie raz. Kilka dni temu nastąpił obryw skalny niszcząc część szlaku, ale jesteśmy tak zdeterminowani, że podejmujemy próbę mimo to. Okazuje się że faktycznie obryw był spory i setki ton skały przeleciały niszcząc szlak, ale przejście jest jak najbardziej możliwe.
Do przełęczy droga jest bardziej turystyczna. Jedynym problemem jest woda którą musimy zabrać ze sobą, gdyż w schronisku jej nie ma, a na górze jest tak sucho że nie stopimy tym razem śniegu na herbetkę. Uzupełniamy zapasy w niemal ostatnim możliwym miejscu, poczym docieramy do wspomnianej przełęczy. Tu zaczyna się prawdziwe wspinanie. Będąc już niezle rozgrzanymi na poprzedniej górze, nie wiąrzemy się liną, czując pewność i swobodę wspinania. Wspinaczka jest wymagająca, ale stałe liny poręczowe, znacznie ją ułatwiają. Docieramy do schronu jako ostatni przed zmrokiem.
Schronisko Carrel, znajduje się w nieprawdopodobnym miejscu, na małej półce skalnej. Przykute do skał grubymi stalowymi linami, jest ambitnym celem samym w sobie. Zatrważające, że ktoś wpadł na pomysł aby w tym miejscu zbudować te budę!
Jedząc kolację czuje zbliżającą się przygodę. Napięcie rośnie, nie mogę przestac myśleć o jutrzejszym dniu. W schronisku jest kilka zespołów, zdecydowana większość to klienci z przewodnikami. Mimo iż wszyscy są dla siebie mili, atmosfera jest jakby zagęszczona. Adrenalina, podniecenie.. a może strach? Widać to w oczach alpinistów.
Oglądając fenomenalny zachód słońca, rozmiawiam z pewnym niemcem. Miło wspomina wycieczkę do Polski i wspinaczkę w Tatrach. Zdradza także złe przeczucia, co wzbudza we mnie mały niepokój. Alpinista tracący pewność siebie to nic dobrego. Mimo to szybko zasypiam tego wieczoru, a budzę się 5 minut przed budzikiem. Zaczyna się!
Wraz z Wiesławem, nie spieszymy się, wiemy że dzień jest długi a my jesteśmy w dobrej formie, więc i tak damy radę. Lepiej puścić przewodników przodem, tak byśmy nie pomylili drogi. Znam ich dobrze i wiem, że mają świetne tempo więc nie ma sensu potem ich przepuszczać, w jakimś niebezpiecznym miejscu. 5 rano to dobra godzina na start.
Początek wspinania i odrazu przewieszka ;-) Wspinaczka po ciemku z hulającym za plecami wiatrem jest troszkę straszna, ale ma swój urok. Po jakiejś godzinie rozjaśnia się, robi się cieplej, jest całkiem przyjemnie.
Pędzimy za guidami i szybko docieramy do Pik Tyndall. To przedwierzchołek, miejsce do którego udało nam się kiedyś dotrzeć, lecz musieliśmy zawrócić. Tym razem jesteśmy jednak zdecydowanie lepiej przegotowani pod każdym względem. Tempo jest o niebo lepsze. Taktykę mamy przemyślaną w każdym szczególe, a pogoda pozwala być optymistą.
Jemy szybkie śniadanie i ruszamy dalej. Wiesław pozwala mi prowadzić, za co jestem mu ogromnie wdzięczny. Wspinaczka jest niesamowita, delektuje się każdym ruchem, każdym chwytem, każdą skałką. Pewnie, swobodnie, płynnie poruszamy się do góry. Większość zespołów jest ponad nami, nikt nikomu nie przeszkadza. Czuję się absolutnie bezpieczny, mimo iż pod nogami ogromna przepaść.
Wspaniała wspinaczka, kwitesencja tego sportu, kulminacja tygodni przemyśleć, marzeń, przygotowań. W końcu dzieje się to tu i teraz!
Wiatr nie ułatwia życia, potęguje powagę chwili, ale jest bosko! Trudności spore, ale tutaj także zamontowane są liny poręczowe, drabinki które pomagają we wspinaniu. Schody Jordana, to dopiero atrakcja!
Myślę o pierwszych zdobywcach nieprawdopodobne, że już 150 lat temu ktoś tędy wszedł. Absolutnie fenomenalne.
Około godziny 11 stajemy na szczycie. Jesteśmy sami, wiatr cichnie. Magiczny moment, wspaniała chwila. Widok.. nie do opisania. Zbijamy piątki, kulminacja wszelkich uczuć.
Jak zwykle w takich chwilach, do głosu dochodzi moje pragmatyczne usposobienie i zamiast cieszyć się, ja już myślę o zjeściu, koncetracji i bezpieczeństwie.
Ustaliliśmy wcześniej, że jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, spróbujemy zejść na stronę szwajcarską, tzw granią Hornli. Tym samym dokonać trawersu Mattehorna! Decydujemy się na to.
Zejśćie. Grań Hornli.
Ta sama góra, a jednak inna góra. O ile wejście było prawdziwą wspinaczkową ucztą, o tyle zejście jest sprawdzianem wytrzymałości fizycznej i psychicznej.
Po pierwsze, nieprawdopodobna ilość osób, jak pózniej zauważam, większość totalnie nieprzygotowana. Przestaje mnie dziwić spora liczba wypadków. Jedne zespoły w górę, inne w dół, krzyżujące się liny, ludzie deptający po linach rakami!! matko bosko, co tu się dzieje?! Jedni zjeżdżają, inni schodzą. Przeróżne techniki asekuracji (w większości nieprawidłowe, niebezpieczne). Niestety w większości to polacy..
Do tego sypiące się non stop kamienie. Robimy z Wieśkiem co możemy, aby sprawnie pokonać ten odcinek. Loteria – wystarczyło by jedno potknięcie, aby jeden zmiutł wszystkich innych po drodze.
Nieco niżej robi się już luzniej i swobodniej, lecz schodzenie jest strasznie wyczerpujące. Trzeba koncentrować się na każdym kroku, każdym ruchu i tak przez kolejne dłuuugie godziny. Zejście jest dosyć trudne orientacyjnie, droga skomplikowana i zawiła. Schodzimy za przewodnikami, inaczej byłby spory problem. Raz, dosłownie raz tracę koncetrację i potykam się, szczęśliwie łapie się jakiegoś chwytu, uff. To jeszcze nie koniec
Do schroniska Hornlihutte docieramy około 17. Całość zajmuje nam 12 godzin, z czego jesteśmy bardzo zadowoleni. Dopiero teraz możemy odetchnąć i nieco rozluznić się, jesteśmy bezpieczni.
Wiesław pije ochydną kawę, a ja paskudne piwo. Nie taki miałbyć smak zwycięstwa ;)
Powrót.
Decydując się na trawers, oprócz tego że będziemy schodzić nieznaną nam granią, był jeszcze jeden malutki minus. Znalezliśmy się po stronie szwajcarskiej, zupełnie drugiej stronie góry. Plan był ambitny, przejdziemy do okoła dostepnymi szlakami turystycznymi.
Wiesław oceniał, że powrót zajmie około 6 godzin, ja byłem nieco większym pesymistą i celowałem w jakieś 9 godzin. Ostatecznie powrót do auta zajmuje nam 12 godzin :-) Pokonując kolejny lodowiec, przełęcz, gubiąc drogę, bładząc po nocy koniec konców docieramy na 5 rano! Muszę przyznać, że ostatnie kroki robiłem już siłą woli, ponieważ nogi odmawiały posłuszeństwa, a stopy piekły jakbym szedł po lawie. W głowie halucynacje, to była prawdziwa udręka.
Zasypiamy na trawniku nieopodal samochodu. Kolejnego dnia przychodzi zapowiedziane załamanie pogody, a my dalej niedowierzamy że jednak się udało!!
Podziękowania dla Wiesława, prawdziwego przyjaciela i partnera który wspierał w trudnych momentach. Bez Ciebie by się nie udało!
Podziekowania dla Gosi, wsparcia bazowego, mentalnego i logistycznego!
Dziękuje także mojej drugiej połówce, Sylwii która nigdy we mnie nie zwątpiła i zawsze wspierała mnie w dążeniu do celu!
+++++++++++++++
Na koniec, jak zwykle garść praktycznych porad, może się komuś przyda.
- Grań Lion od strony włoskiej, jest zdecydowanie przyjemniejszą urozmaiconą wspinaczką.
Trzeba być oczywiście przygotowanym kondycyjnie, szybko i sprawnie poruszać się w eksponowanym terenie, oraz znać techniki wspinaczkowe.
- Grań Hornli od strony szwajcarskiej jest nieco łatwiejsza, ale zdecydowanie bardziej monotonna, dość skomplikowana orientacyjnie. Jest też zdecydowanie bardziej oblegana, przez co robi się niebezpieczna, szczególnie dlatego iż są tam osoby nieprzygotowane.
- Dojście do schroniska Carrel też jest wymagające. Zajmuje około 6-8 godzin z Cervini. Po drodze jest jeszcze schronisko Abruzzi. Noc w Carelu kosztuje 40e u trzeba wcześniej zarezerwować miejsce.
- Na szczyt dotarliśmy w 6 godzin, i jest to średni czas podowany przez przewodników, mieliśmy jednak idealne warunki, poza nieco mocniejszym wiatrem. W razie gdy skała byłaby mokra, napewno byłoby ciężej, trudniej, dłużej.
- W schronisku jest gaz, ale nie ma wody. Łóżka wyposażone w koce. Wodę można uzupełnić ze strumienia, jakieś pół godziny przed dojściem do przełęczy.
Fajnie się czytało. Widać, że wejście na szczyt przyniosło ze sobą dużo emocji! Tak trzeba żyć! ;-)
OdpowiedzUsuń