Alpy Otztalskie na wyłączność

Krótki ale intensywny wypad w Alpy austriackie, zaskoczył sprzyjającą pogodą i niezłymi warunkami. Dzięki czemu udało się cyknąć kilka ciekawych zdjęć. Zapraszam do krótkiej fotorelacji. 


Solden znany ośrodek narciarski, gdzie w sezonie zimowym zjeżdża dziesiątki tysięcy narciarzy. Kilkanaście kilometrów dalej, znajduje się ostatnie miasteczko - Vent, gdzie dociera już tylko ułamek amatorów śnieżnego szaleństwa. Wchodząc w dolinkę zostajemy już sami, tylko ja i Piotr. Rozpoczyna się kolejna przygoda.

Byliśmy tu poprzedniej zimy już dwa razy. Eksplorowaliśmy okoliczne dolinki grzebiąc się po szyję w śniegu. Była to jedna z najobfitszych w śnieg, zim ostatnich lat w Alpach. Wyjazd zakończył się udanym wejściem na Wildspitze (3768m drugi co do wysokości szczyt Austrii), co prawda dopiero przy drugiej próbie. Podczas pierwszej musieliśmy zawrócić przez śnieżycę.
Niesamowite było też zdobycie dwóch niezwykłych, dzikich szczytów. Mianowicie Brochkogel Vorderer (3565m) i Brochkogel Hinterer (3628m). Szczerze polecam, zdecydowanie większa frajda niż wspinanie się na zatłoczony Wildspitze. Szczególnie ten drugi (Hinterer), zaskoczył bystrością i stromizną, spotkaną przeze mnie dotychczas tylko na wspaniałym Matterhornie. 
Poniżej kilka ujęć z tego wypadu.









Wróćmy jednak do ostatniego wyjazdu.
Jak wspomniałem wyżej, tym razem warunki były znacznie lepsze. Fakt, jest dopiero listopad, a więc jesień, jednak w Alpach zima zaczyna się wcześniej niż na nizinach.



Po kilku godzinach od wyjścia z Vent docieramy do naszej "bazy wypadowej". Znane nam już schronisko Martin Bush Hutte (2501m) jest całkowicie opustoszałe (i zamknięte). Do naszej dyspozycji pozostaje przytulny schron, z piecykiem.
W planach mieliśmy przynajmniej cztery dni eksploracji okolicznych szczytów, jak się jednak pózniej okazało musieliśmy wracać znacznie szybciej. 

Tego dnia podejmujemy jeszcze próbę zdobycia wybitnego Fineilspitze (2514m).
Godzinę przed szczytem odpuszczamy. Powyżej schroniska z każdym krokiem brniemy w coraz głębszym śniegu, troszkę kluczymy, szlaki są już totalnie zasypane. W trudnych warunkach wspinamy się na przed-wierzchołek, co zupełnie pozbawia nas mocy. Na chwilkę chmury ustępują, robię kilka fantastycznych ujęć. Po herbatce i w dół! 

Wracamy pózno w nocy, totalnie wyczerpani.
Przeglądając jednak pózniej zasoby w aparacie, myślę że nie był to daremny wysiłek.







Następnego dnia ma być najlepsza pogoda, więc i cel ambitny. 
Hintere Schwarze (3628m). Droga daleka i nie oczywista, spore przewyższenia, lodowiec, lodowa ścianka, ostra grań, do tego krótki dzień, a więc powrót na pewno po ciemku. Zapowiada się ekscytująco! 

Ruszamy wcześnie, przed świtem. Mieliśmy nadzieję na światło księżyca, nic z tego!
Pierwsze spiętrzenie zabiera nam znacznie więcej czasu i sił niż planowaliśmy. Potem długi trawers. Następnie schodzimy na lodowiec. I w tym momencie zdaje sobie sprawę że w drodze powrotnej trzeba będzie sporo podejść do góry.. Szanse na szczyt i bezpieczny powrót znacznie spadają. Mimo to, postanawiamy że ciśniemy ile sił. 





Lodowiec jest ogromny. Szczeliny są widoczne lub zamarznięte, wędrówka wydaje się względnie bezpieczna. Torowanie jednak jest strasznie męczące. Zmartwiony słabnącą kondycją, proszę partnera żeby mnie zmienił na chwilę. Po godzinie i on opada z sił, ale udaje się w końcu dotrzeć pod ścianę. Czas na wspinanko! :-)



Lód jest twardy, ale czekan i raki ładnie siedzą. Kilkadziesiąt metrów pokonujemy sprawnie. Czas mija nieubłaganie, szczególnie w tak pięknej scenerii. Nerwowo zerkamy na zegarki, godzina już pózna, ale co tam, wciąż jest moc! 

Znalezliśmy się na innym lodowcu. Wygląda na bardziej popękany, zresztą opada stromo w dół więc można było się tego spodziewać. Omijamy zygzakiem kilka szczelin i próbujemy wejść na grań, co nam się udaje. Do sforsowania pozostaje tylko przeogromny nawis. Atakuje go całą mocą... lekka przewieszka .. yyy .. nie da rady. Kilka metrów dalej nieco łagodnieje. Ściągam Piotra i stajemy na cienkiej grani. 






Robię głęboki oddech, zaciągam się powietrzem, to jak narkotyk.
Jest świetnie, prawdziwie alpejska przygoda.
Fantastyczne uczucie i niezapomniana chwila. 
Przybijamy sobie piątki, mimo że nie weszliśmy na szczyt.



Jako że w życiu już troszkę po górach pochodziłem, studzę głowę. 
Czuję się dobrze, ale wiem że to tylko przez obecne podjaranie. W oddali widzę już krzyż na wierzchołku, szacuję jednak około 2h w jedną stronę. Piotr wygląda na zmęczonego. Zdaję sobie też sprawę że powrót będzie bardzo długi, czeka nas jeszcze podejście w górę, a za 2h zacznie się ściemniać. Decyzja może być tylko jedna, schodzimy.

Zejście idzie nam sprawnie. Mimo wielu godzin wysiłku dalej czuję euforię. Nucę sobie coś pod nosem, zachwycam się widokami i czasami zatrzymuję zrobić kilka zdjęć. 
Mróz, głód, odwodnienie, pod nogami wielkie szczeliny, w obrębie wielu kilometrów - żywej duszy, brak zasięgu, a ja prawie sobie podskakuje ze szczęścia. Zdecydowanie nie zaliczam się do ludzi "normalnych".

Po wielu godzinach docieramy do schronu. Tym razem księżyc się postarał, oświetlał nam śnieżne stoki tak mocno że zrezygnowaliśmy z czołówek. 



Drewno skrzypi w piecyku, powoli odmarzamy; delektujemy się zupką chińską popijając herbatkę po góralsku ;) 
Dyskutując dochodzimy to trafnych wniosków że nie sam szczyt jest najważniejszy, lecz partnerstwo i przygoda. 

I tu kończy się nasza wędrówka. 
Chcieliśmy ponownie zaatakować Fineilspitze, a kolejnego dnia wejść na Similaun.
Dostajemy jednak informację że musimy schodzić, co też o świcie czynimy. 
Wracamy do Polski. Miał być krótki wpis, wyszło troszkę dłuższej, za co przepraszam.
Zdjęcia pochodzą z obydwóch wyjazdów.

Alpy Otztalskie, Austria
Marzec 2018
Listopad 2018
Piotr
Kuba

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Biancogratt – najpiękniejsza grań Alp. Wspinaczka na Piz Bernina 4049m.

Eiger niesamowitą granią Mittellegi

Gran Paradiso + Du de Geant. Czerwcowe Alpy włoskie!